12 listopada 2009

[Miasta]

Już rok prawie minął odkąd Tsoni nie wracał. Był w miejscach i ludziach ,gdzieś daleko ode mnie. Widziałam go czasami w martwym lustrze wspomnień, w pajęczynie z mgieł i kurzu co okrywa szkło tak, że nie można rozpoznać kształtów...Widziałam jak jedzie nocą autobusem pełnym głodnych kobiet i zwierząt, a drzewa nachalnie wdzierają się przez otwarte okna. Pijany zachodzącym leniwie słońcem tłum płynie ulicami, a nadchodząca północ ma pokrytą siatką zmarszczek twarz uśpionego kontrolera. Szkło pęka rozbite na milion żyć, a księżyc krwawił zbyt mocno stężony w roztworze z potu i śliny .

On jest tam , gdzie stoi Miłość na ulicy, Miłość złamana w pół. Tsoni mijając ją opuszczał wzrok i marzył o końcu świata, tak mi opowiadał w listach wysyłanych w zielonych butelkach z grubego szkła.

Przechadzał się ulicami Miasta, zaplątany w niebieskie połamane cienie krzywych wież i przemykających niebieskich kotów, był na tyle daleko, że nie należał wtedy do mnie. Palcem sprawdzał pion katedr, wskazywał ,pluł i krwawił tak samo jak Miasto. Szedł po śladach stóp, które nie należały do mnie. Tak samo jak zęby odciśnięte tej nocy na skórze. Ludzie wyglądali na ulicy jak splecione ze sobą drzewa, ociekali słodkim i lepkim sokiem. Najczęściej Tsoni zasypiał w bramach o połamanych skrzydłach, gdzie niewyraźne tarcze zegarów odmierzały mu czas powrotu na Wyspę. Czasami zakradałam się w miejsca gdzie spał, byłam kolorowym cieniem, co przyspiesza kruche wskazówki zimnych tarcz nocnych zegarów ,czekałam na dzień, w którym powróci i znowu będziemy mogli odpłynąć w wilgotne jeziora ust . Odpłyniemy a wiatr będzie lizał biel prześcieradła i falował razem z nami.

Teraz są Dni Wiatru i Nienapisanych Listów. Tak mało, wciąż mało w nich światła i ciepła. Jestem Czekaniem, co wsiąka w podłogę. Poza tym mnie nie ma.

6 września 2009

[Cebula]

Śniło mi się ,że byłam szczęśliwa.

W tym śnie miałam złoty warkocz i chodziłam nago nawet kiedy padał śnieg, który pod moimi stopami zmieniał kolor w zależności od nastroju. Ludzie nie byli w stanie mnie dostrzec, przechodzili przeze mnie i niczego nie czuli. Co najwyżej potem ich skóra- w miejscu, gdzie przechodziłam przez nich- była lekko zaczerwieniona i podrażniona, jakby wyschnięta.

Moja natomiast zmieniała swoją konsystencję, gdy dotykało się jej palcami, przywierała ona do nich i ciągnęła się .Była ciepłą, plastyczną substancją , która niczego mi nie przypominała. Dziewięć dni okładów z cebuli rozwiązywało problem.

Niestety od kiedy ceny cebuli znacznie wzrosły, dolegliwości można było zaobserwować nawet przez miesiąc. Ludzie i zwierzęta żyjące na wydmach odciskali we mnie swoje ślady, tak że zmieniałam się nie do poznania, jednocześnie nikogo nie przypominając. Byłam kolorowym kolażem strzępków dusz wszystkich stworzeń, które przeszły przeze mnie.

Dopiero po miesiącu mój stan nieznacznie polepszył się. Tsoni obudził mnie, bo dopiero po tym czasie mógł mnie rozpoznać. Jego zaspany i jakby niewidzący wzrok składał mnie z kawałków od nowa.

Czasami zdarzało się tak, że moja prawa noga pozostawała po takim śnie krótsza albo że miałam tęczówki w dwóch kolorach. Najbardziej nieznośny był jednak smak i zapach mojego ciała. To był powód , dla którego on znikał na kilka dni. I wiedziałam, że to właśnie było jedno z kłamstw, w które się wierzy ,żeby nie zwariować.

23 sierpnia 2009

[Bez niej]

Nadmorskie miasteczko spało jeszcze głębokim snem. Dzień nie narodził się jeszcze światłem. Zanurzony w tej senności błądziłem wśród pajęczyny ulic szukając. Szukając i tropiąc drogi wiodące mnie do ludzi. Każde spotkanie z człowiekiem było dla mnie jak podróż. Odbywałem ją za każdym razem kiedy spotykałem na swej drodze kogoś innego od samego siebie. Siebie zazwyczaj nie poznawałem, więc wolałem omijać, tak było bezpieczniej. Niektórzy z podróżników mięli piękne dusze i stalowe serca, niektórzy nosili w sobie drobne jak mak ziarenka strachu, niektórzy piękne kwiaty i motyle .Spotkałem też ludzi noszących w sobie Boga, psa, dusze moich pramatek i praojców.
Ona była daleko ode mnie, pamiętam jak odprowadziła mnie do portu, pamiętam dobrze wyraz na jej twarzy, grymas ust i kolor oczu, był smutny jak Ocean. Nigdy nie chciała, abym wypływał do innych miast, kobiet, miejsc. Wierzyła w mnie, wierzyła w świetliki, które posyłałem jej z miejsc odległych od niej o całe życie motyla, wierzyła w przedmioty , których dotykałem a nie zauważała już jak bez mojego dotyku wszystkie one nikną, rozpływają się jak we mgle. Byłem częścią jej , która nigdy nie istniała. Miałem kawałek jej duszy, ale nigdy tak naprawdę nie była i nie będzie moja. Ona jest jak wiatr, zawsze bliska, choć niewidzialna, szepcze do ucha. Pamiętam kiedy spotkałem ją pierwszy raz. Poczułem powiew wiatru na karku, wracałem z podróży , a jej dom był pierwszym miejscem, który zwabił mnie światłem. Stanąłem pod oknem, dokładnie pamiętam jak wtedy wyglądała. Miała twarz małej dziewczynki i przestraszone serce małego ptaszka. Wlałem się w nią jak tylko spojrzała na mnie, ćma światła zawirowała w jej oczach, tańczyła jak płomień.
Miała ciepłą i miękką duszę , jej myśli szumiały słyszane już gdzieś piosenki. Wślizgnąłem się w nią jak endoskop oświetlając najgłębsze jamy jej ciała. W tych najgłębszych mieszkały demony o ciałach pokrytych łuską, nie przejęły się nawet moją obecnością, wyciągając tylko lepkie jęzory, zbadały mój smak i dalej zapadły w sen, zmieniając kolor. W jednej z jamek, tuż pod lewa komorą pulsującego szybko serca siedział schowany ptak. Początkowo, wydawało mi się ,że śpi. Jednak to było tylko złudzenie, bo gdy nie patrzyłem na niego czułam na sobie jego wzrok, czułem się tak jakby to ona patrzyła na mnie.
-Gdzie mieszka jej dusza? –spytałem ptaka, który wlepiał we mnie swoje zamglone jakby oczy.
-Nawet gdybyś poznał miejsce jej zamieszkania nie posiadłbyś jej. Ona jest jak krew, gdy człowiek traci choćby najmniejszą jej część, ona uzupełnia się jak zbiornik, odrasta, wlewa się, choć kawałki jej są w innych ludziach, kiełkują w nich, czasami obdarzając ich serca kwiatami. Niekiedy z kwiatów wyrastają kolce, a dzieje się tak wtedy, gdy kawałek ukradzionej duszy znajduje się w nieodpowiednim człowieku albo po prostu do niego nie pasuje, lub gdy ten ...- słowa jego już do mnie nie docierały. Odszedłem a raczej ślizgnąłem się w jedną z najbliższych ciepłych szczelin jej ciała. Odczułem nagłą potrzebę snu. Tu, czy gdziekolwiek, oby tylko było ciepło.
-Oby tylko było ciepło...ciepło...ciepłooooo...- echo mojego głosu zdawało się zapewniać mnie, że tak właśnie będzie. Ciepło. Gdzieś we wnętrzu Kobiety z Wydm.

Nie wiem dokładnie ile czasu spałem. Zbudził mnie szelest pełznącego po mokrej trawie światła. Niepewny byłem miejsca , w którym się znalazłem. Jednak z całą pewnością mogłem stwierdzić, że nie jestem już w niej, pomimo tego, że zasypiałem właśnie tam- w cieple. Niepewnie wsunąłem rękę do kieszeni palcami wyczuwając, że nadal tam jest. Woreczek z kawałkami jej duszy . Nie miał on żadnego ciężaru, koloru, nie miał faktury żadnego znanego mi tworzywa, wypełniał tylko pustkę dłoni kiedy zaciskałem ją na nim, był tą pustką, pustką, którą posiadałem. Pustką dłoni, kieszeni, czasami serca. Posiadałem to wszystko, ale coś jednak wzbudzało mój niepokój. „...gdybyś poznał miejsce jej zamieszkania nie posiadłbyś jej”. Te słowa wróciły do mnie nagle lecz udawałem, że nie słyszę , nie chciałem ich słyszeć.
Na targu zaczął się zwyczajny dzień. Chcąc szybko zapomnieć o słowach, które jeszcze dźwięczały mi w głowie jak echo, dołączyłem do tłumu ludzi, byłem nimi, dotykałem i smakowałem, wąchałem nieznane mi dotąd aromaty, wszystko płynęło, było miękkie i pozbawione granic. Kobiety , w których czasami zdawała mi się być obecną, uśmiechały się do mnie, wabiły swoimi towarami starannie rozłożonymi na ogromnych stołach. Czasami zagadywałem je krótką rozmową, czasami udawałem, że nie rozumiem języka w jakim do mnie mówią. Czasami byłem kotem na dachach ich głów, które najczęściej zdobiły wielobarwne chusty. Byłem właśnie takim, jakim chciały mnie widzieć w danym momencie. Ona jeszcze spała. Czułem to, słyszałem spokojny oddech, który przywiał wiatr .

13 maja 2009

[Dwudziesty ósmy]

Kiedy umarł dwudziesty ósmy z mojego stada żółwi, pierwszy raz w życiu zrobiło mi się smutno. Ocean był na to gotowy już od kilku lat, jednak ja nie mogłam przyzwyczaić się do tej myśli. Na noc zamykałam szczelnie wszystkie oczy okien żeby Ocean nie zabrał mi Mzizuko. 
Kiedy obudziłam się pewnego ranka, wiedziałam, że odszedł. W domu panował przeciąg. To oznaczało, że przynajmniej dwa z dziewięćdziesięciu dziewięciu okien są otwarte. Czasami też można było usłyszeć ciche głosy, które z niczym się nie kojarzyły. Drapanie i szelest powietrza.
Najpierw postanowiłam sprawdzić Zielony Pokój. Przypomniało mi się, że już od dawna zabieram się za to, aby skosić w nim trawę. Czasami gubiłam się w niej i nie wychodziłam kilka dni. Pajęczyna czasu oplatała mnie delikatną nitką, tkając przylegające do skóry sukienki. 
Okno rzeczywiście było otwarte. Kiedy po raz pierwszy od kilku lat otworzyłam oczy, zobaczyłam Tsoniego. Stał pod oknem. Jego plecy pokrywało dziwne zrogowacenie przypominające żółwią skorupę. Dokładnie taką samą nosił przez czterysta dwadzieścia sześć lat Mzizuko.
-Spotkałem go wychodząc z Oceanu.-Powoli odwrócił twarz w moją stronę, tyłem do światła. Słońce dawno temu zgasło w Oceanie, widziałam tylko nikły majaczący kontur, owal policzka, kawałki światła na powierzchni ust, jak okruszki jedzenia.
 Od tej nocy nie zamykam na noc żadnego z okien. Może kiedyś Ocean odda mi Mzizuko.
-Nie chcę umierać, nie umiem pływać.-Głos Tsoniego nie miał w sobie nic znajomego. I choć nie wiem jak brzmi odgłos klaskania jedną ręką, wiedziałam, że głos Tsoniego jest do niego bardzo podobny.


14 kwietnia 2009

[Sen]

Śniło mi się, że byłam Oceanem ,a słońce każdego wieczoru zasypiało we mnie. Ześlizgiwało się po majaczącej linii horyzontu, którą kreśliły na tle bieli prześcieradła nagie plecy . Byłam jak zawstydzona fala. Pieniłam się i rozmnażałam na niepoliczalną ilość lat i słów. Zatapiałam w tym szaleństwie statki i tratwy bezdomnych rozbitków Nie Wiadomo Skąd. Czasami nie byli to ludzie ,a morskie zwierzęta o dłoniach pokrytych łuską.
  Wplątywałam w urojony szum włosów zielone butelki o grubym szkle pełnym marzeń nie do spełnienia. Pełnia łysiejącego księżyca wypełniała Ocean ,aż po sam brzeg rozdwojonej jak włos sieci wyobraźni, w której walczyły ryby i ludzie zaplątani palcami w śniący o końcu świata horyzont .Grzebieniem z piany przeczesywałam gładkość brzegu ,układałam dziwne kolorowe kamyczki i jasne oczy osieroconych muszli wypełnionych słoną ciszą. Wodorosty celebrowały swoje morskie misteria i zielone rytuały. Milcząc uczestniczyłam w morskiej pielgrzymce po śladach ludzi, którzy skończyli się wczoraj na ostrej krawędzi pękającego na pół słońca.
  Niewidoma kontemplowałam ruch przypływów i odpływów. Miałam oczy o milionach skrzących jak gwiazdy źrenic ,w których zamiast łez spoczywały na dnie okruszki rozsypanego po wodzie księżyca. Zamykając oczy widziałam Tsoniego, który był ponad dalekowzrocznym i niewzruszonym trwaniem skał. Zazdrościłam płodnym łonom wydm o nieregularnych kształtach. To one teraz dotykały Tsoniego i kołysały go do snu, mnie nie było obok. Rozbijałam się o myśli o nim jak o ostrą krawędź szaleństwa i balansowałam z ustami pełnymi wilgotnych języków, które prosiły o to, żeby był zawsze przy mnie, żeby rozpalał ogień w moim domu, żeby wysyłał mi świetliki z choćby najmniejszymi okruszkami światła, które zamiast niego uśmiechałyby się do mnie i ogrzewały dłonie, napełniały oczy światłem. Powroty przypływów odliczały moje kolejne życia, a bezsenne mewy mówiły o tym, że niedługo znowu urodzę się w srebrnej ikrze małych rybek. 
Mój sen był czasem czekania na Tsoniego. Czekania aż szklane oczy Oceanu zgasną ,a gdzieś tam na horyzoncie, niewidoma nie umrę kiedy tylko słońce wytryśnie tak jak zawsze zza cienkiej linii horyzontu. Wypełni mnie światłem, spłynie w mnie jak on. Pomiędzy półwyspy ud. Miękko.

24 marca 2009

[Pieśń zielonej butelki]




Nawet nie wiem ile promieni rozdwoiło się słońcu odkąd po raz ostatni zasypiałeś we mnie. Miesiące, tygodnie, dni, godziny, sekundy, niepoliczalność światła w oczach okien, niepoliczalność czasu. Międzyczas niewypełniony, niewypełniony Tobą, a ja jestem małą dziewczynką ze smutnymi oczami. Szukam Cię w tych wszystkich miejscach ,obwąchuję je, oswajam pustkę. Wieczór stygnie powoli, rozmywa się ,a wszystko jest jakby niepełne i nadgryzione, przestrzeń od łóżka po drzwi przypomina mi ,że kiedyś byłam tu obecna.
Mam włosy o smaku kawy- takie jak lubisz, cienie nazbyt naelektryzowane pełzną po podłodze, obklejają przestrzenie niewypełnione Tobą. Zegary odmierzają czas wstecz , opóźnione o całe życie motyla. A oczy rozsypane po kątach- skrzą, gdy pajęczyna myśli oblepia mnie szczelnie i nie daje spać.
Czasami jakbym Cię czuła, wyciągam rękę, ale Ty się nie materializujesz tylko mówisz przeze mnie do głuchych lamp o smutnych oczach mrugających żarówek. Czasami dotykając ręką ścian czuję grube szkło. Wrastam wtedy w środek tej dziwnej szklanej komnaty o dźwiękoszczelnych oknach. Szklany jest nawet Bóg, są noce kiedy zasypiam na przegubie jego zimnej dłoni., a Ty mówisz do mnie wieczornym deszczem, szelestem wzburzonych jak Ocean traw. Słyszę Cię w szepcie usypiającej Wyspy, w śpiewie wylewających rzek. Jestem pępowiną słońca i tym wszystkim naraz, chłonę Cię kiedy spływasz we mnie, kiedy dotykasz mnie milionem słów płynących z tej niezwykłej pieśni. Wchodzisz w najwęższe szczeliny wyścielone miękkim światłem a rzeka wpływa do morza. Przechodzisz przeze mnie, przechodzisz w czas pomiędzy nami. Pędzę po niebie przez szalony zodiak, jestem Rybą, Koziorożcem, Skorpionem, Żółwiem o dwukolorowych oczach , w których źrenicach usypiają motyle i wodne ptaki. Wróżę z ich wnętrzności co wieczór spełniając w przepowiedni Twój powrót we mnie. Palcem długim przemierzam na mapie ciała dróg utkane z żyłek i drgnięć, z nieregularnych pulsowań serca, z zagłębień miękkich i ciepłych kiedy szedłeś po nich z zamkniętymi oczami, zawsze na pamięć, delikatnie.
Dni gasną. Sierpem księżyca koszę co wieczór trawę żebyś jeszcze kiedyś mnie odnalazł, żebyś nie zabłądził. Mały Wóz wykoleja się na Mlecznej Drodze nieba, kiedy staję się kończącą w nieskończoność sekundą oczekiwania .
Nieruchomość słońca i ślepy lot jaskółek zapowiada czasami ulewę, łodzie przypływają wtedy do portu, a ja czekam by wyruszyć z nimi w miarowy szum zielonych myśli Oceanu, co zna mój zapach. Kocham się z nim na statku widmo, tracę kolejne życia, kosmos mojej duszy rozpada się na milion wcieleń.. Marzę o tym , by być psem co wiernie czeka na targu, kiedy sprzedajesz pomarańcze Hieronima Boscha , a potem zasnąć razem w czasie, kiedy wszystko wydaje się wracać na swoje miejsce. Śnię ,że jesteś tu, tuż obok, pod nitkami pijanych rzęs. Śnię ,że tnę ciepłe ciasto dłoni i jemy je razem na śniadanie, a słoneczniki o szyjach długich jak drogi do Ciebie triumfują w słońcu. Mandale zapomnienia szeleszczą w narkotycznym maku słów, słyszysz?