12 listopada 2009

[Miasta]

Już rok prawie minął odkąd Tsoni nie wracał. Był w miejscach i ludziach ,gdzieś daleko ode mnie. Widziałam go czasami w martwym lustrze wspomnień, w pajęczynie z mgieł i kurzu co okrywa szkło tak, że nie można rozpoznać kształtów...Widziałam jak jedzie nocą autobusem pełnym głodnych kobiet i zwierząt, a drzewa nachalnie wdzierają się przez otwarte okna. Pijany zachodzącym leniwie słońcem tłum płynie ulicami, a nadchodząca północ ma pokrytą siatką zmarszczek twarz uśpionego kontrolera. Szkło pęka rozbite na milion żyć, a księżyc krwawił zbyt mocno stężony w roztworze z potu i śliny .

On jest tam , gdzie stoi Miłość na ulicy, Miłość złamana w pół. Tsoni mijając ją opuszczał wzrok i marzył o końcu świata, tak mi opowiadał w listach wysyłanych w zielonych butelkach z grubego szkła.

Przechadzał się ulicami Miasta, zaplątany w niebieskie połamane cienie krzywych wież i przemykających niebieskich kotów, był na tyle daleko, że nie należał wtedy do mnie. Palcem sprawdzał pion katedr, wskazywał ,pluł i krwawił tak samo jak Miasto. Szedł po śladach stóp, które nie należały do mnie. Tak samo jak zęby odciśnięte tej nocy na skórze. Ludzie wyglądali na ulicy jak splecione ze sobą drzewa, ociekali słodkim i lepkim sokiem. Najczęściej Tsoni zasypiał w bramach o połamanych skrzydłach, gdzie niewyraźne tarcze zegarów odmierzały mu czas powrotu na Wyspę. Czasami zakradałam się w miejsca gdzie spał, byłam kolorowym cieniem, co przyspiesza kruche wskazówki zimnych tarcz nocnych zegarów ,czekałam na dzień, w którym powróci i znowu będziemy mogli odpłynąć w wilgotne jeziora ust . Odpłyniemy a wiatr będzie lizał biel prześcieradła i falował razem z nami.

Teraz są Dni Wiatru i Nienapisanych Listów. Tak mało, wciąż mało w nich światła i ciepła. Jestem Czekaniem, co wsiąka w podłogę. Poza tym mnie nie ma.

6 września 2009

[Cebula]

Śniło mi się ,że byłam szczęśliwa.

W tym śnie miałam złoty warkocz i chodziłam nago nawet kiedy padał śnieg, który pod moimi stopami zmieniał kolor w zależności od nastroju. Ludzie nie byli w stanie mnie dostrzec, przechodzili przeze mnie i niczego nie czuli. Co najwyżej potem ich skóra- w miejscu, gdzie przechodziłam przez nich- była lekko zaczerwieniona i podrażniona, jakby wyschnięta.

Moja natomiast zmieniała swoją konsystencję, gdy dotykało się jej palcami, przywierała ona do nich i ciągnęła się .Była ciepłą, plastyczną substancją , która niczego mi nie przypominała. Dziewięć dni okładów z cebuli rozwiązywało problem.

Niestety od kiedy ceny cebuli znacznie wzrosły, dolegliwości można było zaobserwować nawet przez miesiąc. Ludzie i zwierzęta żyjące na wydmach odciskali we mnie swoje ślady, tak że zmieniałam się nie do poznania, jednocześnie nikogo nie przypominając. Byłam kolorowym kolażem strzępków dusz wszystkich stworzeń, które przeszły przeze mnie.

Dopiero po miesiącu mój stan nieznacznie polepszył się. Tsoni obudził mnie, bo dopiero po tym czasie mógł mnie rozpoznać. Jego zaspany i jakby niewidzący wzrok składał mnie z kawałków od nowa.

Czasami zdarzało się tak, że moja prawa noga pozostawała po takim śnie krótsza albo że miałam tęczówki w dwóch kolorach. Najbardziej nieznośny był jednak smak i zapach mojego ciała. To był powód , dla którego on znikał na kilka dni. I wiedziałam, że to właśnie było jedno z kłamstw, w które się wierzy ,żeby nie zwariować.

23 sierpnia 2009

[Bez niej]

Nadmorskie miasteczko spało jeszcze głębokim snem. Dzień nie narodził się jeszcze światłem. Zanurzony w tej senności błądziłem wśród pajęczyny ulic szukając. Szukając i tropiąc drogi wiodące mnie do ludzi. Każde spotkanie z człowiekiem było dla mnie jak podróż. Odbywałem ją za każdym razem kiedy spotykałem na swej drodze kogoś innego od samego siebie. Siebie zazwyczaj nie poznawałem, więc wolałem omijać, tak było bezpieczniej. Niektórzy z podróżników mięli piękne dusze i stalowe serca, niektórzy nosili w sobie drobne jak mak ziarenka strachu, niektórzy piękne kwiaty i motyle .Spotkałem też ludzi noszących w sobie Boga, psa, dusze moich pramatek i praojców.
Ona była daleko ode mnie, pamiętam jak odprowadziła mnie do portu, pamiętam dobrze wyraz na jej twarzy, grymas ust i kolor oczu, był smutny jak Ocean. Nigdy nie chciała, abym wypływał do innych miast, kobiet, miejsc. Wierzyła w mnie, wierzyła w świetliki, które posyłałem jej z miejsc odległych od niej o całe życie motyla, wierzyła w przedmioty , których dotykałem a nie zauważała już jak bez mojego dotyku wszystkie one nikną, rozpływają się jak we mgle. Byłem częścią jej , która nigdy nie istniała. Miałem kawałek jej duszy, ale nigdy tak naprawdę nie była i nie będzie moja. Ona jest jak wiatr, zawsze bliska, choć niewidzialna, szepcze do ucha. Pamiętam kiedy spotkałem ją pierwszy raz. Poczułem powiew wiatru na karku, wracałem z podróży , a jej dom był pierwszym miejscem, który zwabił mnie światłem. Stanąłem pod oknem, dokładnie pamiętam jak wtedy wyglądała. Miała twarz małej dziewczynki i przestraszone serce małego ptaszka. Wlałem się w nią jak tylko spojrzała na mnie, ćma światła zawirowała w jej oczach, tańczyła jak płomień.
Miała ciepłą i miękką duszę , jej myśli szumiały słyszane już gdzieś piosenki. Wślizgnąłem się w nią jak endoskop oświetlając najgłębsze jamy jej ciała. W tych najgłębszych mieszkały demony o ciałach pokrytych łuską, nie przejęły się nawet moją obecnością, wyciągając tylko lepkie jęzory, zbadały mój smak i dalej zapadły w sen, zmieniając kolor. W jednej z jamek, tuż pod lewa komorą pulsującego szybko serca siedział schowany ptak. Początkowo, wydawało mi się ,że śpi. Jednak to było tylko złudzenie, bo gdy nie patrzyłem na niego czułam na sobie jego wzrok, czułem się tak jakby to ona patrzyła na mnie.
-Gdzie mieszka jej dusza? –spytałem ptaka, który wlepiał we mnie swoje zamglone jakby oczy.
-Nawet gdybyś poznał miejsce jej zamieszkania nie posiadłbyś jej. Ona jest jak krew, gdy człowiek traci choćby najmniejszą jej część, ona uzupełnia się jak zbiornik, odrasta, wlewa się, choć kawałki jej są w innych ludziach, kiełkują w nich, czasami obdarzając ich serca kwiatami. Niekiedy z kwiatów wyrastają kolce, a dzieje się tak wtedy, gdy kawałek ukradzionej duszy znajduje się w nieodpowiednim człowieku albo po prostu do niego nie pasuje, lub gdy ten ...- słowa jego już do mnie nie docierały. Odszedłem a raczej ślizgnąłem się w jedną z najbliższych ciepłych szczelin jej ciała. Odczułem nagłą potrzebę snu. Tu, czy gdziekolwiek, oby tylko było ciepło.
-Oby tylko było ciepło...ciepło...ciepłooooo...- echo mojego głosu zdawało się zapewniać mnie, że tak właśnie będzie. Ciepło. Gdzieś we wnętrzu Kobiety z Wydm.

Nie wiem dokładnie ile czasu spałem. Zbudził mnie szelest pełznącego po mokrej trawie światła. Niepewny byłem miejsca , w którym się znalazłem. Jednak z całą pewnością mogłem stwierdzić, że nie jestem już w niej, pomimo tego, że zasypiałem właśnie tam- w cieple. Niepewnie wsunąłem rękę do kieszeni palcami wyczuwając, że nadal tam jest. Woreczek z kawałkami jej duszy . Nie miał on żadnego ciężaru, koloru, nie miał faktury żadnego znanego mi tworzywa, wypełniał tylko pustkę dłoni kiedy zaciskałem ją na nim, był tą pustką, pustką, którą posiadałem. Pustką dłoni, kieszeni, czasami serca. Posiadałem to wszystko, ale coś jednak wzbudzało mój niepokój. „...gdybyś poznał miejsce jej zamieszkania nie posiadłbyś jej”. Te słowa wróciły do mnie nagle lecz udawałem, że nie słyszę , nie chciałem ich słyszeć.
Na targu zaczął się zwyczajny dzień. Chcąc szybko zapomnieć o słowach, które jeszcze dźwięczały mi w głowie jak echo, dołączyłem do tłumu ludzi, byłem nimi, dotykałem i smakowałem, wąchałem nieznane mi dotąd aromaty, wszystko płynęło, było miękkie i pozbawione granic. Kobiety , w których czasami zdawała mi się być obecną, uśmiechały się do mnie, wabiły swoimi towarami starannie rozłożonymi na ogromnych stołach. Czasami zagadywałem je krótką rozmową, czasami udawałem, że nie rozumiem języka w jakim do mnie mówią. Czasami byłem kotem na dachach ich głów, które najczęściej zdobiły wielobarwne chusty. Byłem właśnie takim, jakim chciały mnie widzieć w danym momencie. Ona jeszcze spała. Czułem to, słyszałem spokojny oddech, który przywiał wiatr .

13 maja 2009

[Dwudziesty ósmy]

Kiedy umarł dwudziesty ósmy z mojego stada żółwi, pierwszy raz w życiu zrobiło mi się smutno. Ocean był na to gotowy już od kilku lat, jednak ja nie mogłam przyzwyczaić się do tej myśli. Na noc zamykałam szczelnie wszystkie oczy okien żeby Ocean nie zabrał mi Mzizuko. 
Kiedy obudziłam się pewnego ranka, wiedziałam, że odszedł. W domu panował przeciąg. To oznaczało, że przynajmniej dwa z dziewięćdziesięciu dziewięciu okien są otwarte. Czasami też można było usłyszeć ciche głosy, które z niczym się nie kojarzyły. Drapanie i szelest powietrza.
Najpierw postanowiłam sprawdzić Zielony Pokój. Przypomniało mi się, że już od dawna zabieram się za to, aby skosić w nim trawę. Czasami gubiłam się w niej i nie wychodziłam kilka dni. Pajęczyna czasu oplatała mnie delikatną nitką, tkając przylegające do skóry sukienki. 
Okno rzeczywiście było otwarte. Kiedy po raz pierwszy od kilku lat otworzyłam oczy, zobaczyłam Tsoniego. Stał pod oknem. Jego plecy pokrywało dziwne zrogowacenie przypominające żółwią skorupę. Dokładnie taką samą nosił przez czterysta dwadzieścia sześć lat Mzizuko.
-Spotkałem go wychodząc z Oceanu.-Powoli odwrócił twarz w moją stronę, tyłem do światła. Słońce dawno temu zgasło w Oceanie, widziałam tylko nikły majaczący kontur, owal policzka, kawałki światła na powierzchni ust, jak okruszki jedzenia.
 Od tej nocy nie zamykam na noc żadnego z okien. Może kiedyś Ocean odda mi Mzizuko.
-Nie chcę umierać, nie umiem pływać.-Głos Tsoniego nie miał w sobie nic znajomego. I choć nie wiem jak brzmi odgłos klaskania jedną ręką, wiedziałam, że głos Tsoniego jest do niego bardzo podobny.


14 kwietnia 2009

[Sen]

Śniło mi się, że byłam Oceanem ,a słońce każdego wieczoru zasypiało we mnie. Ześlizgiwało się po majaczącej linii horyzontu, którą kreśliły na tle bieli prześcieradła nagie plecy . Byłam jak zawstydzona fala. Pieniłam się i rozmnażałam na niepoliczalną ilość lat i słów. Zatapiałam w tym szaleństwie statki i tratwy bezdomnych rozbitków Nie Wiadomo Skąd. Czasami nie byli to ludzie ,a morskie zwierzęta o dłoniach pokrytych łuską.
  Wplątywałam w urojony szum włosów zielone butelki o grubym szkle pełnym marzeń nie do spełnienia. Pełnia łysiejącego księżyca wypełniała Ocean ,aż po sam brzeg rozdwojonej jak włos sieci wyobraźni, w której walczyły ryby i ludzie zaplątani palcami w śniący o końcu świata horyzont .Grzebieniem z piany przeczesywałam gładkość brzegu ,układałam dziwne kolorowe kamyczki i jasne oczy osieroconych muszli wypełnionych słoną ciszą. Wodorosty celebrowały swoje morskie misteria i zielone rytuały. Milcząc uczestniczyłam w morskiej pielgrzymce po śladach ludzi, którzy skończyli się wczoraj na ostrej krawędzi pękającego na pół słońca.
  Niewidoma kontemplowałam ruch przypływów i odpływów. Miałam oczy o milionach skrzących jak gwiazdy źrenic ,w których zamiast łez spoczywały na dnie okruszki rozsypanego po wodzie księżyca. Zamykając oczy widziałam Tsoniego, który był ponad dalekowzrocznym i niewzruszonym trwaniem skał. Zazdrościłam płodnym łonom wydm o nieregularnych kształtach. To one teraz dotykały Tsoniego i kołysały go do snu, mnie nie było obok. Rozbijałam się o myśli o nim jak o ostrą krawędź szaleństwa i balansowałam z ustami pełnymi wilgotnych języków, które prosiły o to, żeby był zawsze przy mnie, żeby rozpalał ogień w moim domu, żeby wysyłał mi świetliki z choćby najmniejszymi okruszkami światła, które zamiast niego uśmiechałyby się do mnie i ogrzewały dłonie, napełniały oczy światłem. Powroty przypływów odliczały moje kolejne życia, a bezsenne mewy mówiły o tym, że niedługo znowu urodzę się w srebrnej ikrze małych rybek. 
Mój sen był czasem czekania na Tsoniego. Czekania aż szklane oczy Oceanu zgasną ,a gdzieś tam na horyzoncie, niewidoma nie umrę kiedy tylko słońce wytryśnie tak jak zawsze zza cienkiej linii horyzontu. Wypełni mnie światłem, spłynie w mnie jak on. Pomiędzy półwyspy ud. Miękko.

24 marca 2009

[Pieśń zielonej butelki]




Nawet nie wiem ile promieni rozdwoiło się słońcu odkąd po raz ostatni zasypiałeś we mnie. Miesiące, tygodnie, dni, godziny, sekundy, niepoliczalność światła w oczach okien, niepoliczalność czasu. Międzyczas niewypełniony, niewypełniony Tobą, a ja jestem małą dziewczynką ze smutnymi oczami. Szukam Cię w tych wszystkich miejscach ,obwąchuję je, oswajam pustkę. Wieczór stygnie powoli, rozmywa się ,a wszystko jest jakby niepełne i nadgryzione, przestrzeń od łóżka po drzwi przypomina mi ,że kiedyś byłam tu obecna.
Mam włosy o smaku kawy- takie jak lubisz, cienie nazbyt naelektryzowane pełzną po podłodze, obklejają przestrzenie niewypełnione Tobą. Zegary odmierzają czas wstecz , opóźnione o całe życie motyla. A oczy rozsypane po kątach- skrzą, gdy pajęczyna myśli oblepia mnie szczelnie i nie daje spać.
Czasami jakbym Cię czuła, wyciągam rękę, ale Ty się nie materializujesz tylko mówisz przeze mnie do głuchych lamp o smutnych oczach mrugających żarówek. Czasami dotykając ręką ścian czuję grube szkło. Wrastam wtedy w środek tej dziwnej szklanej komnaty o dźwiękoszczelnych oknach. Szklany jest nawet Bóg, są noce kiedy zasypiam na przegubie jego zimnej dłoni., a Ty mówisz do mnie wieczornym deszczem, szelestem wzburzonych jak Ocean traw. Słyszę Cię w szepcie usypiającej Wyspy, w śpiewie wylewających rzek. Jestem pępowiną słońca i tym wszystkim naraz, chłonę Cię kiedy spływasz we mnie, kiedy dotykasz mnie milionem słów płynących z tej niezwykłej pieśni. Wchodzisz w najwęższe szczeliny wyścielone miękkim światłem a rzeka wpływa do morza. Przechodzisz przeze mnie, przechodzisz w czas pomiędzy nami. Pędzę po niebie przez szalony zodiak, jestem Rybą, Koziorożcem, Skorpionem, Żółwiem o dwukolorowych oczach , w których źrenicach usypiają motyle i wodne ptaki. Wróżę z ich wnętrzności co wieczór spełniając w przepowiedni Twój powrót we mnie. Palcem długim przemierzam na mapie ciała dróg utkane z żyłek i drgnięć, z nieregularnych pulsowań serca, z zagłębień miękkich i ciepłych kiedy szedłeś po nich z zamkniętymi oczami, zawsze na pamięć, delikatnie.
Dni gasną. Sierpem księżyca koszę co wieczór trawę żebyś jeszcze kiedyś mnie odnalazł, żebyś nie zabłądził. Mały Wóz wykoleja się na Mlecznej Drodze nieba, kiedy staję się kończącą w nieskończoność sekundą oczekiwania .
Nieruchomość słońca i ślepy lot jaskółek zapowiada czasami ulewę, łodzie przypływają wtedy do portu, a ja czekam by wyruszyć z nimi w miarowy szum zielonych myśli Oceanu, co zna mój zapach. Kocham się z nim na statku widmo, tracę kolejne życia, kosmos mojej duszy rozpada się na milion wcieleń.. Marzę o tym , by być psem co wiernie czeka na targu, kiedy sprzedajesz pomarańcze Hieronima Boscha , a potem zasnąć razem w czasie, kiedy wszystko wydaje się wracać na swoje miejsce. Śnię ,że jesteś tu, tuż obok, pod nitkami pijanych rzęs. Śnię ,że tnę ciepłe ciasto dłoni i jemy je razem na śniadanie, a słoneczniki o szyjach długich jak drogi do Ciebie triumfują w słońcu. Mandale zapomnienia szeleszczą w narkotycznym maku słów, słyszysz?

17 lutego 2009

[Pies]

Dzisiaj nad ranem czesząc wydmy spotkałam na nich Psa. Pies ów pochodził z Andaluzji, na Wyspie był incognito już od trzech dni. Obecnie zamieszkiwał pień wydrążonego przez wybuch Gwiazdy drzewa.
Był nieufny, dlatego też wychodząc z pnia zakładał na oczy ptasią maskę. (Zawsze marzył o tym, żeby być ptakiem) Twierdził, że kiedyś był popularny, a resztki jego sławy podobno nie zgasły jeszcze w niektórych środowiskach . Twierdził nawet, że ma gdzieś swój fanclub, ale kto go tam wie. Odkąd w jednej z gazet pojawiły się spreparowane nekrologi, kult Psa z Andaluzji znacznie osłabł ( a podobno to po śmierci właśnie zgarnia się największe zaszczyty, machając nogami nad głowami swych fanów, siedząc na białej chmurce) ale on nosił nadal swoją ptasią maskę.
Kiedy zobaczyłam go tamtego dnia na wydmach, pomyślałam, że to jakiś nieznany mi dotąd gatunek migrujących ptaków, których przylot zapowiadały od miesiąca miejscowe gazety.
Pies podobno grał kiedyś w filmie u jakiegoś znanego reżysera (w którym żaden pies nie pojawia się, chyba,że pod postacią ptaka) , a na śniadanie jadał miskę ludzkich oczu (pochodzących z ekologicznych upraw) popijając szklanką ciepłego mleka niewiadomego pochodzenia. Pies widział więcej niż ludzie. Może to dlatego , że był ptakiem i czasami wznosił się nawet ponad szczyt Papierowej Wieży.
Ludzie wypowiadali wtedy swoje życzenia, sądząc, że to spadająca gwiazda. Żadne z nich nigdy nie zostało spełnione , bo Pies nie miał siły na to, żeby uczynić kogokolwiek szczęśliwym. Niektórzy prosili o deszcz. Była to jedna z próśb, której nigdy nie mógłby spełnić, bowiem wtedy zmokłaby papierowa maska, a ludzie poznaliby prawdę o Psie z Andaluzji.
Wróciłam do domu późnym wieczorem. Tsoni czekał z kolacją a ja na widok jedzenia ochoczo zamerdałam ogonem, poczym obwąchując Tsoniego zabrałam się za jedzenie. Skóra za jego uchem pachniała wiatrem i solą.
-Na Wyspę przyleciał pierwszy z Ptaków. Widziano go dzisiaj na wydmach. Oby tylko ludzie od tego nie zwariowali.-Dodał po jakimś czasie i jakby już tylko do siebie.

7 lutego 2009

[Okruszki]

Tsoni oddychał niespokojnie, drażniąc powietrze lepkim od snu oddechem. Nie wiem, czy obudził mnie ten dźwięk, czy coś zupełnie innego. Kierowana dziwnym przeczuciem poszłam w kierunku Bezpodłowego Pokoju.
Na drodze umierały czerstwe już myśli z poprzedniego dnia. Niektóre wyglądały jak słodkie puszki cukrowej waty, były bardzo lekkie i miękkie ,a kiedy po zanurzeniu w nich palca, smakowałam go był słodki i pachniał malinami. Te myśli były o Tsonim i kwiatach, które czasami po nocy zdobiły piaskowe piersi wydm. Niektóre były śliskie i nieprzyjemne w dotyku, a jeszcze inne chowały się mając nadzieję, że wykorzystam je następnego dnia. Zazwyczaj odkładałam je do wiklinowego kosza, aby wczesnym rankiem rozrzucić na mokrej od rosy trawie. Na moich oczach rozgrywał się niesamowity spektakl- był to szaleńczy taniec najróżniejszych kolorów, smaków i barw .Słońce najpierw nieśmiało zaczynało lizać mokrą trawę, by już po chwili gwałtownie skubać ją i gryźć milionem języków-promieni. Następnie słysząc jak myśli wybuchają na miękkim dywanie, zlatywały się po nie ptaki narodzone nocą w Oceanie. Chwytały je w masywne dzioby, aby zawlec do swoich samotnych i wyschniętych gniazd. Otulone nimi zasypiały na cały dzień, by nocą znowu wyruszyć na senny spacer po drżącej i niewidocznej prawie linii horyzontu.
Powoli otworzyłam pokój. Kiedy żółwie mnie zobaczyły w pośpiechu położyły się regularną mozaiką na powierzchni urojonej ściany. W prawym rogu ,tuż pod oknem ,coś zwróciło moją uwagę. Przypominało to okruszki wczorajszego chleba. Wysoko nade mną wisiał nadgryziony księżyc. Uczucie strachu wypełniło pomieszczenie, następnie wlało się we mnie natrętną myślą szarpiąc włosy , z których wypadły resztki połamanych promieni dzisiejszego słońca.
Nadgryziony księżyc wisiał na utkanej srebrnej pajęczynie, a powietrze zrobiło się niesamowicie gęste jakby chciało uchronić go przed samobójczym skokiem do Oceanu. Została jeszcze tylko jedna majacząca księżycowa żyłka. Wszystkie inne ukradli zapewne wędrujący nocą wędkarze-pielgrzymi. Za pomocą tych żyłek ich niewidome żony tkały z nich magiczne sieci, które potrafiły wyławiać z Oceanu ryby rodzące najcenniejsze na ziemi perły. Matką każdej z pereł była Miłość do jej właścicielki a ojcem jeden z Demonów mieszkający na dnie Oceanu. Perła taka musiała być wyłowiona nocą. Podobno tylko wtedy dawała niezwykłą moc nowemu właścicielowi ,o ile ten okazałby się człowiekiem o szlachetnym sercu. Jeżeli tak by się jednak nie stało z pereł rodziły się bezsenne Demony o duszach i oczach bezdomnych ryb. Rozszarpywały one nieszczęśnika na milion kawałków i suchymi dłońmi o zdeformowanych palcach karmiły Ocean czarnym planktonem. Mówiono na Wyspie, że poskręcane korzenie drzew, które czasami wypluwał Ocean, to zamarli z osłupienia ludzie-niemi świadkowie nocnej uczty Oceanu.
Wyciągając rękę przed siebie nie byłam w stanie dostrzec swojej dłoni zanurzonej w miękkiej mgle. Wiedziałam ,że za tą gęstą zasłoną czeka na mnie Tsoni, wystarczyło tylko jeszcze mocniej zamknąć oczy, żeby zobaczyć ,że tam jest.
-Tsoni...-zanurzając dłoń we mgle, próbowałam znaleźć drogę na której końcu powinny być jego usta.- Nie wiem, czy zdążę pozszywać wszystkie fragmenty księżyca. Wydmy powiedziały mi dzisiaj, że ludzie czekają na pełnię, która zapowiadana była na poniedziałek.
Jego usta poruszyły się wypowiadając tylko jedno słowo. Potem się obudziłam, wdychając ostatnie ciepło pozostawione w pościeli przez Tsoniego. Połknęłam jego resztki i napełniając żołądek ciepłem zaczęłam przeciągać kolorowe nici przez oko igły. Czekało mnie dzisiaj dużo pracy.

3 lutego 2009

[Słoiki]


Od Oceanu wiał przyjemny wiatr. Mieszał powietrze, elektryzował i rozwiewał moje myśli rozwieszone na sznurze.(Oprócz tego można było sobie wyobrażać, że coś się zmienia) Po ostatniej Porze Nocnych Deszczów należało je osuszyć przed zamknięciem w słoikach znalezionych kiedyś w morzu. Ocean nadał im doskonałe kształty. Był jak Demiurg rzeźbiący w szkle, które czasami kaleczyło Mu boskie palce. Wtedy na słoikach pozostawiał wąskie czerwone niteczki widoczne kiedy światło padało na szkło pod odpowiednim kątem. Czasami płakał z bólu, ze złością miażdżył szkło  rozsypując jego okruchy nad Ziemią. Niektóre z nich tworzyły gęste chmury gradu, który był tak ostry, że czasami potrafił przeciąć skórę. Wtedy ludziom krwawiły oczy , Demiurgowi krwawiły palce i ogólnie każdy bywał niezadowolony, nadęty, szczelnie zamknięty w sobie, nieprzemakalny.
Potem stwierdzono ,że Demiurg nie istnieje, co starannie udowodniono wszelkimi możliwymi sposobami, główny dowód na to zapisując w jednym wzorze , który był na tyle niezrozumiały, że każdy twierdził, że go rozumie. To tak jak w baśni Andersena, o królu i jego szatach.
Od kilku dni planowałam z Tsonim wyprawę w głąb Wyspy. Starannie przygotowywaliśmy mapy, kreśląc na nich planowaną trasę uzależnioną od ciągle zmieniającego się położenia wydm. Niektóre linie zatarły się.
Tsoni leżał na trawie. Cisza wokół nas potęgowała uczucie zupełnej pustki. Widzieliśmy wczoraj ludzi podążających w kierunku Oceanu i dobrze wiedzieliśmy, że nigdy ich już nie spotkamy.
Wzięłam do ręki kolorowe lusterko i małą plamką światła zaczęłam budzić Tsoniego. Trawa zaczęła cicho śpiewać, koniki polne schowane w szmacianych butach obudziły się pierwsze. Wyspa zaczynała pulsować. Dźwięk był jak sącząca się najpierw powoli, a potem coraz szybciej stróżka krwi, albo nowo narodzonej rzeki. Jakby coś się zaczynało i trwało w nieskończoność.
Tsoni odwrócił się powoli, wskazał wzrokiem Papierową Wieżę, spojrzałam w tym samym kierunku. Kobieta o imieniu Eleko znowu nie zapaliła w niej płomienia, który oświetlałby nam później drogę.
Wymagało to specjalnych umiejętności. Eleko była po prostu za stara i nie miała delikatnych rąk o długich i zgrabnych palcach. Kiedyś stojąc na wydmie zobaczyłam jak obejmuje Słońce. Pod jej dotykiem zamieniło się ono w okrągły i bardzo płaski, prawie przezroczysty świetlisty pieniążek.
Ponownie musieliśmy przełożyć naszą wyprawę.
Była za to szansa na to ,że myśl przez noc wyschną zupełnie, poczym rano zamknę je w słoikach.
-Śpij Tsoni...- Delikatnie zatopiłam palce w jego miękkich włosach, które przypomniały mi coś bardzo ważnego, co wydarzyło się kilka lat temu.
Trawa na dobre wplotła się w materiał jego koszuli, a jego powieki zamykały się powoli pod ciężarem jednej z moich myśli, o której nigdy nie powinien był się dowiedzieć. W jednym momencie zrozumiał ,że jutro też nie wyruszymy w głąb Wyspy. Teraz bał się tak samo jak ja.


http://pl.youtube.com/watch?v=KoYB5QZ_l2I



1 lutego 2009

[Euphoria]

http://pl.youtube.com/watch?v=FjPFwOJLc-w&NR=1

"Tu na granicy spadają liście. Lecz choć barbarzyńcami są moi sąsiedzi, a ty jesteś o tysiąc mil stąd, na moim stole zawsze stoją dwie filiżanki."

wiersz z czasów dynastii T'ang


Wygryzłam sobie dziurę w palcu, zasłanianie oczu przed słońcem stało się niemożliwe. Czy możliwe jest obudzenie się  na makowym polu wyobraźni, czy tam zasypia sie na zawsze? Muszę się upewnić czy umarłam, czy tylko mi się tak wydaje. Uszczypnij mnie.

30 stycznia 2009

[Pomarańcze H.B.]

 Wydmy dzisiaj otoczyły mój dom. Był to dzień , w którym o tej samej porze dawałam im pić, a one pochylając z wdzięczności swoje piaskowe głowy odchodziły gdzieś w stronę Oceanu. Dzisiaj postanowiłam zrobić inaczej. Chciałam żeby zostały u mnie na noc.
 Tsoni nie wracał od trzech dni. Sprzedawał na targu pomarańcze Hieronima Boscha, które przypłynęły do portu wczoraj w nocy. Tsoni wyruszył tam, szlak na rozłożonej na podłodze mapie wyraźnie na to wskazywał. Najwyraźniej wydmy nie zastąpiły mu drogi. Położyły swoje piaszczyste głowy, a twarze skierowały w stronę Oceanu. Usychały z pragnienia, ale dzięki temu tej nocy nie byłam sama. Księżyc znowu przypominał pomarańczę.
Tsoni wysłał do mnie nowo narodzonego świetlika. Wiedział, że boję się zasypiać przy zgaszonym świetle.

28 stycznia 2009

[Katar]

 Tsoni pieprzył mnie dzisiaj całą noc. To dlatego ,że wczoraj zawitała do portu kolejna dostawa z Pieprzonych Wysp. Wśród ludzi nastały czasy pieprzonego kataru.

27 stycznia 2009

[Małżowina]

Zbliżał się czas posiłku, od zachodu nadciągały gęste chmury. Niektóre z nich miały twarze ludzi ,o których udało mi się zapomnieć na dobre jakiś czas temu.
Tsoni zaczął wnosić jedzenie i napoje. Herbata parowała dzisiaj wyjątkowo szybko. Należało wypić ją zaraz po nalaniu do filiżanki, a i tak czasami znikała zanim zdążyłam wziąć choćby jednego łyka. Tsoni nawet nie próbował. Sięgnął ręką po jedną z chmur ( bo wisiały już nad nami). Wyciskając ją jak gąbkę napełnił jedną z filiżanek.
Był z siebie dumny a ja znowu zaczęłam się kurczyć. Głos Tsoniego dochodził jakby z góry. Dno filiżanki było miękkie i wilgotne. Ciepłe jak małżowina.
Tsoni wycisnął kolejną z chmur wprost do filiżanki, w której układałam się do snu. Chmura, z której pochodził płyn miała twarz Kaliry. Zapomniałam o niej na dobre jakiś czas temu, a teraz pomyślałam sobie,że nie jest może aż taka zła jak mi się wydawało. Blizna, która pozostała mi po niej tuż pod lewą łopatką...W tym momencie nie miało to znaczenia. Przytuliłam się do Kaliry i próbowałam zasnąć w ciepłej małżowinie filiżanki.
Oko Tsoniego unosiło się nad nami jak zimny księżyc. Nów. Tsoni delikatnie rozdzielił nas palcem. Znając kod linii papilarnych, zaczęłam czytać go na dobranoc braille'm.
Głowa Kaliry delikatnie spoczęła na mojej stopie. Niewiednie zaczęła ssać mojego palca.

26 stycznia 2009

[Dwa słońca]

 Po pierwsze: coś wisiało w powietrzu. Coś bliżej nieokreślonego. Tsoni spojrzał na mnie i wiedziałam,że czuje to samo. Nasze stopy ledwo dotykały podłoża. Nie ufaliśmy mu. Tsoni trzymał mnie mocno za rękę,  dodatkowo przewiązał mnie liną. Drugim jej końcem przewiązał się w pasie. Podtrzymując tym samym spodnie, które od jakiegoś czasu zaczęły na nim wisieć, jakby Tsoni kurczył się. 
Byłam o niecałe trzydzieści centymetrów wyżej od niego. Dzięki temu czubek mojej głowy  (wliczając kilka centymetrów ronda kapelusza z cytrynowej trawy) kończył się niemal dokładnie tam, gdzie jego. 
Kiedy spojrzałam na Tsoniego wydał mi się nieco starszy niż jeszcze kilka sekund temu. Może to dlatego, że faktycznie wokół jego oczu słońce i wiatr wyrzeźbiły dodatkową zmarszczkę. Należy to zanotować w naszym Dzienniku z podróży. Koniecznie.
Ale nie tylko o zmarszczkę chodziło. Było coś jeszcze. Źrenica. Właściwie trzy źrenice. Dwie na tęczówce, która kolorem przypominała kałużę. Drugie oko nie objawiało żadnych zmian.
Jedna z dwóch źrenic była bardzo jasna. Nie mogłam patrzeć mu w oczy, zresztą nie robiłam tego już od kilku lat naszej podróży po Żółwim Oceanie. Pierwszy raz...to było chyba na schodach Papierowej Wieży. Tak.
W końcu zrozumiałam. To coś , co wisiało w powietrzu to były dwa Słońca, a nie jedno jak to zazwyczaj bywa.
Drugie Słońce usnęło na dnie oka Tsoniego. Czy powinnam być zazdrosna, że ono mieszka w nim głębiej ode mnie?
Pierwsze słońce, otoczone grupką ludzi mieszkających na Wyspie, zdawało się być ogromną pomarańczą. Tylko się zdawało, sądząć po tym,że jedzący ją łyżeczką ludzie nie mieli zadowolonych min. Mówiono potem,że miała ona cierpki smak. Pomarańcze zazwyczaj bywają słodkie, ewentualnie kwaśne. 
Tak wyglądałby koniec naszej podróży. Musimy poczekać jeszcze tylko pięć lat, trzy miesiące, jeden tydzień, osiem godzin i pięćdziesąt trzy sekundy.


***

Czasami w nocy Tsoni stawał się żółwiem. To dlatego, że kochałam żółwie, a on chciał być wszystkim co kocham, kochałam i pokocham.
Tsoni nigdy nie był mną.